Źródło: www.astana-qazaqstan.com

by

Przyznam, że pisząc dla Was ten felieton przeżywam lekkie deja vu. 

Znowu mamy weekend rozpoczynający największy etapowy wyścig na świecie. Znowu jesteśmy przed etapami rozpoczynającymi rywalizację sprinterów. I znowu mamy jego: Marka Cavendish’a ścigającego swoje marzenie zdobycia trzydziestu pięciu triumfów etapowych podczas Tour de France, co – jak wie już coraz liczniejsza grupa kolarskich kibiców – wysunie go na pierwsze miejsce tabeli zdobywców etapowych, detronizując samego Kanibala. Ludzie! Ale to już było! No właśnie… kiedy pisałem artykuł o najlepszym sprinterze wszech czasów, wszyscy czekaliśmy, że wydarzy się to przed rokiem podczas 110. Edycji Welkiej Pętli. No bo kiedy jak nie wtedy?? Historię kariery Cavendisha przypomniałem w artykule sprzed roku (powtarzał się nie będę), więc szanownych czytelników odsyłam na naszą stronę (a niech się klika!). Jednakże, przypomnijmy: Mark Cavendish po roku absencji wraca na trasę Tour de France, zapowiadając wcześniej zakończenie swojej kariery. Cel na tej wyścig, jak już wspomniałem, jest jeden – pobicie rekordu. Walka o niego rozpoczyna się na trzecim etapie, który jest pierwszą  planowaną okazją do etapowej wygranej wśród sprinterów. Od początku wyścigu wszyscy – łącznie z samym zainteresowanym – wiedzą, że nikt z przeciwników nie czekał z otwartymi rękami na Cavendisha i, choć śmiem wierzyć, że cały peleton trzymał za niego kciuki, to jednak nikt nie miał zamiaru mu tego zadania ułatwiać. Wśród tego szerokiego grona wystarczy wymienić choćby Philipsena, van Aerta, Pedersena, Jakobsena… Mam wymieniać dalej? Na dodatek w niezłej dyspozycji prezentowali się nawet  Caleb Ewan, Bryan Coquard czy Alexander Kristoff. Wiadomo było, że łatwo nie będzie. Tym bardziej, że skład Astany na ubiegłoroczny Tour de France to już nie była ta paka, co wataha dwa lata wcześniej. Solidnie napompowany balonik czekał na wspomniany już etap trzeci z metą w Bayonne. Finisz okazuje się – jak to na pierwszych etapach – pełen nerwów i w efekcie mamy kontrowersje związane z Philipsenem, który w tej edycji ma najlepszego rozprowadzającego w postaci Matje (i nie waha się go użyć). Jasper the Master wygrywa etap, choć dowiadujemy się tego dopiero po decyzji sędziów. Cavendish kończy ten etap na szóstym miejscu. W kontekście pogoni za rekordem jest to klęska – czego od początku nie ukrywa w reakcjach po przekroczeniu mety. Wszak liczy się tylko to jedno: jedyne potrzebne zwycięstwo. Cel nie zostaje osiągnięty przy pierwszej z możliwych okazji. Przyznam, że mnie – jako kibica Brytyjczyka – ten wynik uspokaja: widzę w nim szansę na rywalizację z najlepszymi. Forma jest! 

Źródło: www.biketips.com

Nazajutrz miała pojawić się kolejna szansa. Jutro też jest dzień, powiedziałem sam do siebie. Kolejny etap z Dax do Nogaromiał ma zakończyć się na torze wyścigowym Circuit Paul Armagnac i, podobnie jak w motorsporcie, emocji nie brakowało. Niestety nie takich, na jakie chcieliśmy liczyć… Końcówka rywalizacji na torze okazała się serią kraks, które przed wygraną powstrzymała między innymi Fabio Jakobsena (gdy ten z pękniętą ramą wylądował u nas na Kulturze jako obrazek dnia). Cavendish przejeżdża szczęśliwie linię mety – jednak kończy tylko oczko wyżej. Zwycięstwo w kolejny dzień zgarnia Philipsen i jego ekipa  Alpecin – Deceuninck. Czyżby miało już tak zostać do końca? Z jednej strony piąte miejsce wśród peletonu pełnego młodych i prezentujących niesamowite możliwości kolarzy to dla 38-latka coś, co każdy wziąłby w ciemno. Jak już pisałem, nie w tym przypadku. Choć ambicje całej Astany i Marka zostały podcięte, jednak – jak zapewniali – nie składają broni. Gdyby przeciwności Cavendishowi było mało, zaczęło się już powolne odliczanie czasu do pobicia rekordu, gdyż ubiegłoroczna edycja niespecjalnie obfitowała w odcinki dedykowane sprinterom. Kolejna okazja miała się nadarzyć na etapie siódmym w Bordeaux, który okazał się już kiedyś szczęśliwy a Manx Missile podnosił tam ręce w geście triumfu  2010w roku. Plan na etap wszystkich głównych graczy pozostał bez zmian: utworzyć  wcześniej bezpiecznie pociągi, a przed samą metą rozprowadzający ma dowieźć swych liderów do mety. Najlepsza broń Alpecin – czyli  van der Poel – działała bez zarzutu, więc nie mieli zamiaru z niej rezygnować. Kiedy na trzysta metrów przed metą sprawdzony scenariusz (Jasper zza pleców Mathieu wydawał się przesądzony), nagle z prawej strony przy bandach Rakieta z Wyspy Man odpaliła. Cavendish wyszedł na prowadzenie, i gdyby tylko linia mety była krócej lub Belg nie zareagowałby i nie pokonał go w pojedynku na kresce, piękna baśń o trzydziestu pięciu francuskich zwycięstwach zakończyłaby się w tym miejscu.

Bordeaux nie okazało się szczęśliwe tego dnia. Zamarłem przed TV ja – i pewnie tysiące kibiców Cav’a – bo przygotowując się do skoku pod sufit widziałem już to zwycięstwo oczami wyobraźni. Tak niewiele i tak wiele zarazem. Drugie miejsca się nie liczą. Liczy się tylko zwycięstwo. 

Źródło: Eurosport

Kiedy upewniłem się, że szansa na sukces jest w zasięgu… nogi,  czekałem na kolejny sprinterski etap. Nadzieje były ogromne, a ich spełnienie miało nastąpić możliwie na kolejnym, ósmym, etapie. W oczekiwaniu na finisz byłem tego dnia na rowerze i kiedy zatrzymałem się, dobiegła mnie informacja: Mark Cavendish jest poza wyścigiem. Kraksa 60 km przed metą kończy się złamaniem obojczyka. Zdjęcia obolałego Marka, a przede wszystkim jedno, które ukazuje jego posępną twarz w samochodzie medycznym, obiegają cały świat i stają się smutnym końcem marzenia Brytyjczyka. 

Nie będzie rekordu. Merckx może zasnąć spokojnie. 

Gdy niedawno oglądałem nowy sezon Netfliksowego hitu Tour de France, scena gdy Peta (przyp. żona Marka) mówi mu o jej obawach o kraksy – a on odpowiada, że na TdF nie miał ich tak wiele – wywołała ciarki, bo znałem już wspomniane wcześniej zakończenie. Zrządzenie losu. 

Gdy opadłem z emocji związanych z próbą pobicia rekordu Merckxa, zwyczajnie żal mi było, że Cavendish nie zakończy swej kariery na Polach Elizejskich. Po tylu trumfach w francuskiej imprezie i w samym Paryżu jak psu buda należałoby mu się godne pożegnanie i przemowa w blasku zachodzącego słońca nad Łukiem Triumfalnym. Za całą karierę i za jej fenomenalny powrót w roku 2021, szczerze życzyłem Brytyjczykowi odejścia w chwale uprawomocnionej 35-tym zwycięstwem. Lubię oglądać jak wielcy kończą w dobrym stylu. Momentalnie pojawiły się głosy mówiące, że Cavendish powinien wrócić na francuskie szosy za rok, aby raz jeszcze spróbować dogonić marzenie. Szczerze byłem przeciwny temu pomysłowi – może lekko romantyzując tę porażkę i kraksę – kolarski los, ale mając też na względzie, że za rok będzie znowu trudniej. I by nie rozmienić końca kariery na drobne, jak w moim odczuciu trochę robił Peter Sagan. 

Źródło: photo Ivan Benedetto/SprintCyclingAgency©2024

Astana, wyczuwając nastroje kibiców i pewnie idącą za nimi medialność, dość szybko wysunęła propozycję miejsca w składzie na sezon 2024 oraz zapewniła, że są gotowi raz jeszcze poświęcić się dla najlepszego sprintera wszech czasów. Cavendish, który swój sen o chwale dzielił z pragnieniem spełnienia się w roli ojca, nie dawał odpowiedzi. Na swą decyzję kazał kolarskiemu światu czekać aż do października, kiedy to ogłosił, że przedłuży swoją zawodową przygodę i ponownie stanie na starcie batalii o 35. etapowe zwycięstwo w Tour de France. Pomimo uprzedzeń do tego pomysłu, szczerze się ucieszyłem. Jednak dobrze jeszcze chwilę pocieszyć się taką osobowością w peletonie. No i przede wszystkim będzie zakończenie jak się patrzy! Na mecie! Z oficjałką! 

Źródło: Instagram @astanaqazaqstanteam

Po decyzji zaczęły się przygotowania: znowu mogliśmy oglądać na socialach greckiego trenera oraz pobyt Marka w Atenach; wszystko szło zgodnie z wcześniej działającym planem. 

Do momentu, w którym piszę ten artykuł, kalendarz startów nie był zbyt obfity i nie zapisały się w nim takie zwycięstwa jak choćby ostatni w karierze udział Cavendisha w Giro, natomiast ten okazał się 9 maja pierwszy na kresce na wyścigu dookoła Węgier podczas etapu kończącego się w melodyjnie brzmiącej miejscowości Kazincbarcika. 

Ale czy musi jeszcze zwyciężać? Nic już nie musi. Może sobie jeździć gdzie chce i wygrywać kiedy chce. Jest Markiem Cavendishem. Kropka. 

Wróćmy do początku mojego tekstu. Jest tym razem koniec czerwca, mam – jak pisałem – deja vu. Cel ten sam. Cavendish znów na starcie. Ale paka lepsza; Astana stanęła na wysokości, skład uszyty pod jedno zadanie. Jak już mówili chłopaki w CPK, Panie Marku prosimy o jeszcze jedno!

(Visited 195 times, 1 visits today)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

trzynaście + siedem =

Close Search Window