„Nawet nie wiesz, ku*wa stary ile to jest roboty” – powiedział mi swego czasu podczas przejażdżki na rowerze Przemysław Niemiec. Człowiek – jak wiecie – odpowiedzialny za wytyczenie trasy Tour de Pologne. Znamy się z Przemkiem trochę, ale bez przesady, żadna wielka przyjaźń. Tyle, że jak jedziesz obok kogoś na rowerze to nie kłamiesz. Stara kolarska prawda. Mówię Wam. Owszem na początku pomyślałem, że to tylko narzekania byłego kolarza, który po 20 latach kariery, pracy ciężkiej, ale umówmy się: niekoniecznie skomplikowanej musi teraz jeździć po gminach i spotykać się z wójtami, starostami i komendantami policji. W końcu jednak dopytałem o szczegóły. A potem zacząłem sobie coś w głowie układać. Obraz tego jak cholernie ciężkie jest zorganizowanie wyścigu kolarskiego.
Jeśli Tour de Pologne to nasz wyścig narodowy, to narzekania na niego jest naszym narodowym sportem. Wiadomo: nudna trasa, nic się nie dzieje. Ekipy wysyłają trzecie składy, brakuje gwiazd, a komentatorzy z TVP nie znają nazwisk kolarzy. W dodatku wszędzie opowieści o „Kolarskiej Lidze Mistrzów”, a zamiast ligi mistrzów są tylko balony przy trasie. No właśnie – „Tour de Balon”. To właśnie to określenie stało się symbolem narzekactwa jakie zdominowało w ostatnich latach opinie o polskim wyścigu. Czy słusznie? Przez lata myślałem, że tak. W końcu człowiek najpierw oglądał Giro, potem Tour de France, więc potem miał prawo oczekiwać wielkiego ścigania w Polsce. Potężnych podjazdów, różnic czasowych, walki faworytów i tłumów kibiców przy trasie. Jak to? Nie ma tego w Polsce? Zamiast tego są balony?!
Warszawa. Wrzesień. Kierowcy stojący w korkach i Łukasz Warzecha siedzący na Twitterze przeklinają i złorzeczą na biegnący miastem tłum. Tłum uczestniczy w Maratonie Warszawskim i z pewnością w jakimś stopniu paraliżuje przez kilka godzin życie w stolicy. Całą trasę trzeba zamknąć i zabezpieczyć. Maraton odbywa się raz w roku i jak wiadomo rozciąga się na odcinku o długości 42 kilometrów. Wzbudza wiele emocji. No. A teraz wyobraź sobie, że maraton nie ma 42 km, a na przykład 200. A jego trasa prowadzi nie przez jedno miasto, tylko przez kilka miast, kilkanaście gmin, kilka powiatów, a czasem i województw. I odbywa się codziennie przez 7 dni. Bo na tym mniej więcej polega wyścig kolarski. Owszem – peleton przejeżdża daną trasę znacznie szybciej niż biegnący maraton tłum. Tyle, że rozciąga się to na znacznie dłuższej trasie. Dogadać trzeba się z nie jednym, a kilkoma, kilkunastoma prezydentami miast, starostami, wójtami, komendantami policji. Trasa – zwłaszcza po katastrofalnym w skutkach upadku Bjorga Lambrechta i na szczęście mniej pechowym Fabio Jakobsena – musi być bezpieczna. Nie zawsze się udaje. Ale presja, żeby taka była jest ogromna.
Zatem samo wytyczenie, zamknięcie i zabezpieczenie trasy – choćby nudnej i płaskiej jak stół – już jest kłopotliwe i pożera ogromne koszty. No właśnie: koszty? Jak je pokryć? Wiadomo – są sponsorzy. Postawi się balony, hue, hue i starczy. No, niestety obawiam się, że jednak nie. Otóż nie jest tajemnicą, że na TdP lwią część kosztów pokrywają samorządy. Te wszystkie miasta startu, mety, premii lotnych itd. Telewizja to pokazuje, miasto się promuje. Fajnie. To teraz trzeba znaleźć te wszystkie miasta, miasteczka, które chcą na TdP płacić i jakoś je ze sobą połączyć. Sprawdzić, czy się w ogóle da. Gdzie są hotele, parkingi, jakie są drogi pomiędzy. Wynegocjować umowy, zabezpieczyć finansowanie. Dogadać z jakimś prezydentem miasta, czy za tyle i tyle to trzeba będzie zrobić jedną, czy trzy rundy po mieście. Wolałbyś (jako organizator) tylko jedną, ale jak zrobisz trzy to może starczy Ci pieniędzy na lepsze bandy przy mecie. Nie twierdzę, że dokładnie taka alternatywa musiała istnieć. Ale z pewnością mogła.
W końcu udaje Ci się połączyć te wszystkie kropki. Wiesz już jaką trasą trzeba przejechać, żeby zebrać pieniądze. Mniej więcej. Ale fajnie jakby wyścig był atrakcyjny. Przecież ludzie dopiero co oglądali Tour de France. Kolarze walczyli przez 3 tygodnie, teraz niech inni powalczą przez tydzień w Polsce. Trasę trzeba utrudnić, urozmaicić. Więc znowu jeździsz, szukasz, kombinujesz ile się da pozmieniać, ile dołożyć. Finisz pod górę? Super. Sól kolarstwa. To znajdź górę. Aha – zapomniałbym – znajdź taką górę, żeby kolarze z World Touru nie przejechali jej w jednej grupie z blatu, nie zauważając nawet gdzie się owa góra, zaczyna, a gdzie kończy. Bo tu należy się na chwilę zatrzymać: kolarstwo doświadczane z perspektywy kolarza amatora, nawet średnio-zaawansowanego, a kolarstwo zawodowe to są dwa różne światy. Dla zawodowca 3000 metrów w pionie na etapie, to tyle co nic. Dla amatora to „epic ride” na Stravie i dwa dni odpoczynku. Podjazdy, które my uważamy za trudne, oni wciągają nosem. Atrakcyjny wyścig to wyścig trudny. Utrudnienie wyścigu kolarzom z WT, jest trudne. Po prostu.
Czy są w Polsce trudne i długie podjazdy? Nieliczne, ale są. Pewnie można je policzyć na palcach jednej ręki. Mówię o takich, których profil będzie przekraczał 5-7% na 5-7 km. Nawet jeśli znajdziemy już podjazd z poważnym przewyższeniem to trzeba jeszcze: sprawdzić nawierzchnię, sprawdzić, czy kolumna wyścigu przejedzie, sprawdzić, czy będzie miejsce na metę, sprawdzić czy jest miejsce na całe mnóstwo autokarów i ciężarówek. To jest w polskich warunkach zadanie arcytrudne.
Jednym z najczęściej powtarzających się zarzutów wobec TdP, jest słabe zróżnicowanie trasy. Nie chodzi tu o profile etapów, tylko o miejsca ich rozgrywania. Krótko mówiąc: nazwa wyścigu sugeruje, że ma jechać „wokół”, czy „przez” całą Polskę, a on jedzie raptem przez 4, 5 województw. Głównie na południu Polski. Ok. Rozumiem, że na Google Maps komuś może udać się podzielić kontury naszego kraju na 7 etapów. Rzeczywistość wygląda niestety trochę inaczej. Pomijając już wszystkie trudności związane z organizacja, bezpieczeństwem, o których wspomniałem wcześniej: kolarze chcą wygody. Tour de Pologne to wyścig, który musi walczyć o obecność kolarskich gwiazd. Nie przekona się ich długimi podjazdami, na których sprawdzą nogę przed Vueltą. Miejsce w kalendarzu też nie pomaga. Trzeba dać im na tyle dobre warunki, na ile to możliwe. Geraint Thomas będzie miał w poważaniu, czy wyścig objedzie cały kraj w tydzień i zawita do Twojego miasta. On chce mieć zróżnicowaną i bezpieczną trasę, dobre hotele i szybki transfer po etapie.
No dobrze – powiecie – wiadomo, że nie jest łatwo, ale przecież to profesjonaliści. Na tym przecież polega robienie wyścigów. Zagranico jakoś je robią. Robio? No to zapraszam do krótkiej kolarskiej wycieczki dookoła świata. Albo chociaż dookoła Polski: Niemcy. Potężny kraj, potężna gospodarka. Zespół w WT, wielkie kolarskie tradycje
i miliony obywateli uprawiających kolarstwo amotorsko. Zero etapowych wyścigów rangi tej co Tour de Pologne. Deutchland Tour poniewiera się w niższych kategoriach raz z lepszą, raz z gorszą obsadą. A takie góry przecież niby mają. Czechy: brak wyścigu w WT. Wyścig Czech Tour raz w niższej kategorii, raz w wyższej. Nie ma nawet podejścia do TdP. Słowacja: też niższa kategoria. Nawet góry i popularność Sagana nie pomogła. Jak wyścig przeżywał swoje lepsze lata i był pokazywany w Eurosporcie to wszelkie narzekania na Tour de Pologne schodziły na dalszy plan. Wystarczyło popatrzeć. Słowenia: kolarskie odkrycie ostatnich lat. Piękne góry. Roglic, Pogacar. Wystarczy wpisać sobie Tour of Slovenia w YT i zobaczyć jak na słabo oznakowanych zakrętach kolarze wypadają z trasy. Nie dziwi, że kolarska elita przed Tour de France wybiera Tour de Suisse, albo Dauphine. Austria: wspaniałe trasy, alpejskie podjazdy.
I brak liczącego się w kalendarzu wyścigu. Bez takich wyścigów etapowych w WT są też takie kolarskie potęgi jak Dania, Wielka Brytania, czy Holandia, a także USA. Wszędzie tam nie ma etapowych wyścigów rangi WT. A w Polsce jest. Z pewnością nie jest to najbardziej prestiżowy wyścig w cyklu. To fakt. Miejsce w kalendarzu też nie jest może super szczęśliwe. Ale sam fakt bycia, goszczenia co roku najlepszych ekip świata
i stabilność z tego wynikająca jest absolutnie nie do przecenienia.
Czy wszystko jest na TdP ok? Oczywiście, że nie. Masa spraw wymaga poprawek. Nie wszystkie drogi są idealne. Część była po prostu niebezpieczna. Fajnie byłoby odświeżyć identyfikację wizualną. Komentarz w TVP i realizacja? Tak, wiem: to kontrowersyjny temat. I Oczywiście, że lepiej słucha mi się fachowców z Eurosportu, niż Piotra Sobczyńskiego próbującego raz do roku mierzyć się z bardzo, ale to bardzo wymagającym wyzwaniem jakim jest komentowanie kolarskiego wyścigu. Znacie te 130 nazwisk jadących w peletonie? Każdego z nich? Świetnie. To pewnie rozpoznanie kolarza w 2 sekundy na podstawie ujęcia z helikoptera też nie będzie stanowiło dla Was problemu. Bo na tym, między innymi polega komentowanie kolarstwa. Jak ktoś tego nie ćwiczy kilka razy w tygodniu przez cały sezon – jak robią to Panowie z Eurosportu – to po prostu nie będzie tego potrafił. Nie da się dobrze komentować wyścigu jak się to robi raz w roku. Tyle i aż tyle.
Skąd bierze się krytyka Tour de Pologne? Nie będę oryginalny: z ignorancji. Nie chodzi tu już nawet o kwestie o których piszę tu od początku. To jest wyścig siłą rzeczy skierowany do szerokiego grona odbiorców. Wyścig narodowy – jak pięknie i modnie to brzmi. Odbiorcami są tu kibicowscy sezonowcy, którzy poza TdP śledzą może jeszcze Giro i Tour de France. To jest ich jedyny punkt odniesienia. Bo – jak już pisałem – w porównaniu do Wielkich Tourów nasz wyścig oczywiście wypada blado. Tyle, że to idiotyczne porównanie. Warto zatem ich uświadomić. Mówienie o „kolarskiej lidze mistrzów” może i trafia do ludzi w ogóle nie śledzących kolarstwa. Prezydentów mniejszych miast, wójtów gmin, którzy sponsorują wyścig. Skoro to działa, to niech sobie działa dalej. Ci którym ta narracja nie wystarcza proponuję szersze spojrzenie: etapowy wyścig rangi WT w Europie poza Polską mają TYLKO Włosi, Hiszpanie, Francuzi, Belgowie i Szwajcarzy. I Polacy. Serio, warto to docenić i zmienić perspektywę.
Michał Kempa
źródła zdjęć: Michał Makyo (Instagram) i Wojtek Sebzda (Instagram)
Last modified: 11/08/2023
Bardzo wyważona opinia.Pozdrawiam serdecznie 🙂