„Przez pierwsze 2 etapy Tour de France działo się więcej niż przez całe Giro”. Nie pamiętam już kto ostatecznie jest autorem tej opinii: czy powiedział tak któryś z komentatorów, czy jakiś dziennikarz, ekspert, czy anonimowy internauta. Z czasem zdanie to ewoluowało w „3 etapy Tour de France”, „4 etapy Tour de France”, czy „5 etapów Tour de France”. Dzisiaj 10 lipca ja niżej podpisany Michał Kempa, mogę śmiało podpisać się pod stwierdzeniem, że przez pierwszy tydzień Tour de France (9 etapów) działo się więcej niż przez całe Giro. Mimo, że wcale nie uważam tegorocznego wyścigu dookoła Włoch za wyścig nudny.
Po prostu: It’s Tour de France baby!
Wyścig, który się nie podobał.
Przez ostatnie 15, a może nawet 20 lat narzekanie na Wielką Pętlę było w absolutnym DNA każdego kolarskiego kibica. Z Tour de France co roku wiązały się największe nadzieje
i niemal co roku pokutowała opinia, że nadzieje te nie zostały spełnione. A to trasa za łatwa. Za mało finiszów pod górę. Za dużo płaskiego. Za dużo czasówek. Scenografia zła – aktorzy też źli. Najpierw zły dopingowicz Armstrong, potem kolejni oszuści. Potem nudny Chris Froome i brytyjskie betonowanie wyścigu. To nic, że doping był wtedy wszędzie i że na innych wyścigach też dyskwalifikowano zwycięzców. Najwięcej uwagi koncentrowano na Tour de France i to na ten wyścig spadały największe wizerunkowe ciosy związane
z powszechnymi patologiami ówczesnego kolarstwa. W oczach kibiców Tour de France to była komercja, coś przereklamowanego. Jak „znałeś się” na kolarstwie to wypadało Ci mówić, że wolisz oglądać Giro, bo wiadomo: Włosi, kibice, Stelvio, podjazdy, Pantani. Albo Vueltę, bo nieprzewidywalność, młodość, dzikość kolarstwa, bo Contador, bo Majka na podium. To nic, że nie ma i nie było bardziej zdegenerowanego przez doping kolarstwa niż włoskie. To nic, że na podium Vuelty mógł się wdrapać Peter Velits. Wiecie kto to Peter Velits? No właśnie. O wygranej 40-letniego Chrisa Hornera już nie wspominam.
Ok, wspomniałem. Pardą.
I wtedy i dziś Tour de France stało i stoi o poziom wyżej od swoich pozostałych Wielkich Tourów. A najlepiej świadczy o tym fakt, że zwycięzcy i bohaterowie tych wyścigów ginęli potem w tłumie podczas rywalizacji na francuskich szosach. Chociaż nie. Nibali wygrał Tour. Po tym jak wycofali się Froome i Contador.
Czy Tour de France było przez lata traktowane niesprawiedliwie? Tak uważam. Czy krytyka była słuszna? Poniekąd tak. Tour jest inny. Może brakuje mu czasem wyrazu. Vuelta jest bardziej hiszpańska, a Giro bardziej włoskie niż Tour francuski. To wyścig światowy. Najbardziej zglobalizowany. I też dzięki temu największy. Prawdą jest, że Team Sky zrobiło ten wyścig nudnym i przewidywalnym. Ale gdyby nie nudni Froome i Wiggins nie byłoby dzisiaj szalonego Toma Pidcocka. Nie rozwinąłby się charyzmatyczny Geraint Thomas. „Pewne niedociągnięcia” jednak były. Tyle, że organizatorzy Touru wyciągnęli wnioski.
Wyścig, który się zmienił.
Wyścig zaczął się zmieniać. Organizatorzy wyszli poza utarte schematy. Etapy na bruku. Zamiast prologu i płaskich odcinków na początku pojawiły się pagórki, ścianki, a w tym roku nawet i Pireneje. Zmieniła się scenografia i przede wszystkim pojawili się nowi aktorzy. Tadej: rozrabiający dzieciak, cieszący się jazdą na rowerze. Zachłanny, głodny sukcesów. Atakujący bez żadnej kalkulacji. Jonas: człowiek bez nazwiska. Wyrachowany, z zimną skandynawską twarzą i smutnymi oczami. Gdyby nie grał pierwszoplanowej roli w Tour de France mógłby grać epizody u Vinterberga, czy Susanne Bier. Zmieniło się też samo kolarstwo. Skończyły się dogmaty: nie atakujemy od początku etapu, nie atakujemy na zjazdach. Czekamy na trzeci tydzień. W nowym kolarstwie i w nowym Tour de France nie czekamy na nic. Walczymy jakby jutra miało nie być.
Wyścig totalny.
Tour de France 2023 jest póki co esencją nowej jakości w kolarstwie. W pierwszym tygodniu wyścigu mieliśmy wszystko. Szalonych baskijskich kibiców. Rywalizację Pogacara
z Vingegaardem na niemal każdym wznoszącym się terenie. Mieliśmy aktorów drugoplanowych jak bracia Yates i Jai Hindley, którzy zupełnie nagle wyszli na pierwszy plan, by tak samo nagle wrócić do z góry ustalonych ról: walczących o trzecie miejsce, w tle wyścigu dwóch gigantów. Ale mieliśmy też niebywałą historię Marka Cavendisha. Najpierw otarcie się o pobicie rekordu Merckxa, a następnie kraksę i tragiczne wycofanie się
z wyścigu. Był też najlepszy z możliwych epilogów do pierwszego sezonu serialu Netflixa. Jasper już w ogóle nie jest “Disaster”. Zupełnie jakby ktoś to wszystko wcześniej zaplanował. Ale największą atrakcją tego wyścigu jest wojna Pogacar z Vingegaardem. To jest ściganie totalne. Na baskijskich ściankach, w Pirenejach, na płaskim i na wygasłym wulkanie. Jeden mocniejszy cios wyprowadził Duńczyk. Dwa nieco słabsze Słoweniec. 17 sekund różnicy. Mało, ale przecież to pierwszy tydzień. A nam wydaje się jakby oni ścigali się już z miesiąc. Do tego wszystkiego dochodzi wyjątkowo piękna pogoda i zaskakujący brak większych kraks, które w ostatnich latach niemal co roku wypaczały rywalizację w generalce. Tour de France 2023 to póki co wyścig piękny. Przepiękny. Cieszcie się każdym kilometrem tej rywalizacji. Vive le tour!
Ps.
Tak. Bardzo się boję, że kolejne dwa tygodnie już tak wspaniałe nie będą.
Last modified: 11/07/2023