by

Kolarstwo stało się częścią kultury. I choć wielu widok grupy, odzianej w obcisłe stroje doprowadza do białej gorączki, to na świecie fanów dwóch kółek wyłącznie przybywa. Jedni odbierają je jako hobby dla bogatych, inni przejażdżki traktują niemal jako przeżycie metafizyczne. Czym właściwie jest teraz kolarstwo? I o co im wszystkim tak naprawdę chodzi?

źródło: telefon Michała Kempy

Popatrz ile tego wszystkiego tu jest!

Skąd ludzi stać na te rowery?

Skąd oni w ogóle się tu wszyscy wzięli? Dajcie spokój.

Mniej więcej tak brzmi większość konwersacji zasłyszanych w weekendy w podwarszawskiej Górze Kalwarii. Parę lat temu Maciek Grubiak otworzył tam typowo kolarską kawiarnię: Górę Kawiarnię. Dziś już miejsce kultowe. Ale i symboliczne. Obrazek stojących w kolejce po kawę i ciastko, ubranych w Raphę, Pas Normal, czy inne Maapy kolarzy amatorów musi robić wrażenie. Podobnie jak liczba i ceny stojących pod wejściem rowerów. Takich kawiarni i takich obrazków jest na świecie coraz więcej. Czy to symbol boom’u na kolarstwo? 

Kiedy kolarze-klienci Góry Kawiarni dadzą już w swoich small-talkach wyraz swojemu nieustającemu zdziwieniu liczbą innych kolarzy, kiedy zjedzą już ciastko i dopiją kawkę, sami często próbują pokusić się o jakąś sensowniejszą analizę zjawiska, które sami tworzą.  

Bo wiesz. Nie ma co ukrywać. Kolarstwo dzisiaj to jest taki w zasadzie golf – słyszę od znajomego.

No właśnie. Czy na pewno golf? A może deskorolka? A może hip-hop? O co chodzi z tymi ludźmi w lycrach?

OD POCZĄTKU.

Próbując opisać ten kolarski światek z socjologicznego punktu widzenia łatwo spaść z roweru. Xd. Po pierwsze warto być socjologiem. Nie jestem. Warto też podpierać się badaniami. Nie podpieram się. Głównie dlatego, że takich badań zapewne nie ma. Zostają mi tylko obserwacje. Własne doświadczenia, przeczucia, rozmowy z ludźmi i obrazki z Instagrama. Innymi słowy: bardzo możliwe, że to o czym pisze nie istnieje. Jest efektem życia w kolarskiej ułudzie. W telefonie rower, w telewizji rower. Jak wyłączam jedno i drugie to idę na rower. Żyję w kolarskiej bańce i bardzo możliwe, że istnienie mody na kolarstwo po prostu mi się wydaje. Możliwe. Ale spokojnie. Jeśli to czytasz to z pewnością żyjesz w dokładnie tej samej bańce. Dogadamy się. A może nawet zrozumiemy. 

Osobną pułapką – poza brakiem badań – są słowa. A ściślej mówiąc określenia pewnych społecznych grup. Hipsterzy? Stare, już się nie używa. Cool-boye? Serio? Gen Z? Ciągle nie wiem, którzy to. Millenialsi. Freelancerzy. Szpanerzy. Łatwo tu się pogubić. Mieszanie lekkich terminów z ciężką analizą, i na odwrót, daje często komiczny efekt niektórych artykułów znanych z Newonce’a, w których recenzja płyty jakiegoś amerykańskiego rapera urasta do rangi przeintelektualizowanego pierdololo ze słowem „movement” w tytule. Come on. Zatem ostrożnie z tymi określeniami. Najlepiej korzystać z tych, które są. A tak na serio to istnieje tylko jedno. W dodatku mocno już przeterminowane. 

MAMIL

Kim jest Mamil, mniej więcej, wiemy. „Middle aged man in lycra” pojawił się w anglojęzycznej debacie publicznej na początku minionej dekady, i w zasadzie do dziś jest chyba jedynym terminem dotyczącym kolarstwa, które wyszło poza kolarstwo. No może poza słowem „doping”. Mamile to w założeniu grubawi, średnio wysportowani mężczyźni, którzy kryzys wieku średniego odreagowywać mieli kupnem drogiego szosowego roweru.

żródło: https://www.instagram.com/direct/t/340282366841710300949128189761977397548

Styl życia związany z rowerowymi wyjazdami, zakładaniem lycry, goleniem nóg i piciem kawki na coffee ride’ach musiał się wtedy wydawać atrakcyjny. W dodatku był znacznie tańszym, niż na przykład golf, wyznacznikiem społecznego statusu. No właśnie, czy kolarstwo stało się te 10 lat temu nowym golfem? Przez chwilę być może tak, ale najpierw poszukajmy odpowiedzi na pytanie, skąd w ogóle wziął się mamil. I pamiętajmy, że cały czas mówimy o zjawisku istniejącym w krajach anglojęzycznych, bo w Polsce wyglądało to zupełnie inaczej. Ale o tym później. 

A SKĄD ONE PRZYSZLI?

No właśnie. Jak to jest, że faceci w średnim wieku zaczęli nagle zakładać lycre i jeździć na drogich rowerach, a wcześniej tego nie robili. Cóż. Kolarstwo to dziwny sport. Czas na trochę historii. Włochy, Francja, Hiszpania, Beneluks. Niemal cała historia światowego kolarstwa to historia tych kilku krajów. Wszędzie indziej jednak był to sport niszowy, nawet jeśli w Polsce zwycięzcy Wyścigu Pokoju osiągali status herosów i kibice zatrzymywali pociąg, by móc popatrzeć na Ryszarda Szurkowskiego. Umówmy się – to w żaden sposób nie wpływała na styl życia Polaków. „Jeździliśmy w tych swoich obcisłych ubraniach, ludzie patrzyli na nas jak na grupkę dziwaków”- zwykł opowiadać o statusie kolarzy szosowych w PRL-u Czesław Lang. Kolarstwo wyczynowe: kluby, zawody, wyścigi – jak najbardziej. Natomiast szosowe kolarstwo, jako element kultury społeczeństwa, jako styl życia i sposób spędzania wolnego czasu przez zwykłych obywateli – tego nie znaliśmy i śmiało można założyć, że podobnie (lub znacznie gorzej) było w wielu innych krajach na świecie. W tym, w krajach anglosaskich. A to właśnie stamtąd przyszła zmiana. I stamtąd przyszli mamile. 

TRZEBA ZACZĄĆ MÓWIĆ PO ANGIELSKU.

W 1986 Greg Lemond jako pierwszy (i niektórzy twierdzą, że dotąd jedyny) Amerykanin wygrał Tour de France. Powtórzył ten sukces jeszcze dwukrotnie. Czy kolarstwo stało się popularne w Stanach i zostało sportem globalnym? Oczywiście, że nie. Owszem, Kevin Costner zagrał jeszcze przed wygraną Lemonda w „American Flyers”, a sam Donald Trump zorganizował miliony dolarów na organizację Tour de Dupont, ale Amerykanie nie zamienili masowo jeansów na lycrę. Co więcej, nie zmusił ich do tego nawet Lance Armstrong, ze swoimi 7 oszukanymi zwycięstwami w Tourze. Amerykańskie sukcesy nie przeszły jednak bez echa. Prawdziwą kulturową granice kolarstwo przekroczyło dopiero później. Najpierw Cadel Evans wygrywa Tour podnosząc zainteresowanie szosą w Australii. Jeśli się zastanawiacie, skąd tyle australijskich firm odzieżowych, i tyle australijskich stron o kolarstwie na Instagramie to pamiętajcie, że wszystko to ma w jakiejś mierze swoje źródło właśnie w tym sukcesie z 2011 r.. Ale prawdziwa rewolucja odbywa się rok później. Owszem – Mark Cavendish od kilku lat jest już gwiazdą peletonu, ale wielki projekt British Cycling przynosi efekt dopiero w roku 2012. Team Sky całkowicie dominuje Tour de France, a Bradley Wiggins staje się pierwszym brytyjskim zwycięzcą Wielkiej Pętli. Wygrywa też złoto na Igrzyskach w Londynie, staje się bywalcem salonów, talk showów, kumplem gwiazd rocka, a końcu Sir Bradleyem. Tour de France odwiedza Wielką Brytanię. Przy trasie stoją miliony widzów. To co 10 lat wcześniej nie udało się Amerykanom, teraz z nawiązką udaje się Brytyjczykom: masowo wkładają ciasne spodenki z lycry, a jazda na drogich szosowych rowerach staje się elementem codzienności klasy średniej. Prasa zaczyna pisać o mamilach, a w Londynie powstaje Rapha. 

BOOM.

Tak naprawdę od tego momentu boom na kolarstwo już tylko przyspiesza. Lata 2012-2014 to już epoka social mediów i Instagrama. Żyjący w kulturze obrazka kolarze wrzucają swoje zdjęcia, czekając na lajki. O ile Instagram zaspokaja próżność, to w kwestii głodu rywalizacji z pomocą przychodzi Strava. Rewolucja nabiera tempa. Firmy odzieżowe zaczynają poszerzać swój target. Kierują swój przekaz i reklamy, nie tylko do tych, którzy jeżdżą na rowerach, ale też do tych, którzy dopiero zaczną.

Słyszysz jak kolega, albo koleżanka z pracy opowiada Ci o nowym rowerze. Robisz wielkie oczy, kiedy słyszysz cenę. Potem oglądasz ich fotki na insta z rowerowego wyjazdy na Kanary, albo Majorkę. Instagram zaczyna podrzucać Ci profile kolarskich influencerów. Mija trochę czasu i w końcu kupujesz pierwszy rower z karbonową ramą, zakładasz konto na Stravie, lycrę z Maap’a i golisz nogi. Sport wyczynowy, sukcesy sportowców w poszczególnych krajach przestają mieć na to jakikolwiek wpływ. Moda na kolarstwo zaczyna brać się z mediów społecznościowych, a nie z transmisji z Eurosportu. Do gry wchodzą rozkochani w dizajnie Skandynawowie. Ciuchy z Pas Normal są drogie, ale ich minimalizm idealnie pasuje do stylu życia grafików, architektów, copywriterów z modnych agencji reklamowych, z dużych miast. Mamil jako pejoratywne określenie już dawno poszedł w niepamięć. Kolarstwo jest cool, kolarstwo trenduje. Kolarstwo jest zdrowe i estetyczne. 

KOGO SĄ TE WSZYSTKIE ROWERY?

A zatem. Czy mamy to? Czy te wszystkie rowery pod Górą Kawiarnią należą do freelancerów koło 30-tki? Czy ci słynni „młodzi, wykształceni z wielkich miast” w końcu się odnaleźli i poza jedzeniem hummusu i posiadaniem kotka, kupili sobie po drogim rowerze, ewentualnie gravelu i poszli w kolarstwo? Oczywiście, że niekoniecznie. Bo polski boom na rowery niekoniecznie przypomina ten światowy. U nas jest jak ze wszystkim: trochę podobnie, a trochę inaczej. Przez lata szosa kojarzyła się tylko i wyłącznie ze sportem wyczynowym. Czy to amatorskim, czy zawodowym, ale liczył się sport. Rywalizacja. Jeździły dzieciaki: po to, żeby kiedyś zostać prosem. Jeździli prosi: po to, żeby wygrywać. Ewentualnie, żeby płacić rachunki. Jeździli też niezrealizowani amatorzy (lub byli prosi), ścigający się w amatorskich wyścigach. Całe to mamilstwo raczej do Polski nie dotarło. My mieliśmy po prostu poczciwych mastersów. Na szczęście dotarł do nas internet. I sociale. I Blog Szymonbike’a – jednego z prekursorów kolarstwa romantycznego. Szymon co prawda sam się ścigał, ale w końcu na to całe ściganie się obraził i zaczął swoje hipisowskie wyjazdy do Calpe, czy innej Norwegii, gdzie liczyła się głównie dobra zabawa, ładne fotki i jazda na rowerze. I liczył się też styl, stylówa, czy inna stylówka (terminologia jest tu bardzo kłopotliwa), czyli nie tylko to jak szybko jeździmy na rowerze, ale też to jak na nim wyglądamy. Reakcje „truskulowych” kolarzy na blog Szymona były mniej więcej takie, jak kultowa reakcja rapera Popka na „pedałów w rurkach”. Zdaje sobie sprawę, że dla osób zaangażowanych w kolarskie środowisko, od więcej niż 6 lat, ten fragment tekstu może się wydawać najbardziej  kontrowersyjny, ale blog Szymona był jednym z tych elementów, które pozwoliły światowy trend na „instagramowe kolarstwo” zaimplementować do naszych rodzimych warunków. I zmienić oblicze ziemi. Tej kolarskiej ziemi. Choć elementów: blogów, vlogów, ustawek, firm odzieżowych, rowerowych było oczywiście znacznie, znacznie więcej. 

Mamy zatem rok 2023. Pod Górą Kawiarnią tłok. W warszawskim Veloarcie, wyglądającym z resztą jak salon luksusowych samochodów, już od dobrych dwóch lat można kupić kultową Raphę. W butikowym Velodromie w Katowicach sprzedają Pas Normal, Maap i rowery Aurum prosto od Alberta Contador’a. Fabryka Rowerów otworzyła w Częstochowie nowy sklep większy od stadionu Rakowa (hue, hue). Ponoć wszystko idzie. Ludzie kupują. Jeżdżą. W rejsowych samolotach tanich linii do Alicante, Palme de Mallorca, czy na Teneryfę z roku na rok widać coraz więcej ludzi podróżujących z rowerami. Powstają nowe sklepy i nowe firmy. Ale najwięcej o boomie na kolarstwo świadczy właśnie to, że nie da się go dzisiaj jednoznacznie zaklasyfikować. Jeździ bardzo dużo, bardzo różnych grup. Jeżdżą wspomniani wcześniej freelancerzy z kreatywnych zawodów. Jeżdżą prezesi wielkich firm i średni przedsiębiorcy. Jeżdżą romantycy żyjący od pierwszego, do pierwszego spędzający całe dnie na rowerze. Lycrę zakładają dzisiaj nawet raperzy (pozdro Łajzol) – co by nie mówić: raczej kojarzący się z nieco szerszymi gaciami. Jedni liczą waty, inni lajki na Instagramie. Jedni jeżdżą dla duchowych przeżyć, inni żeby wygrać z sąsiadem na segmencie ze Stravy. Jeszcze inni dla potwierdzenia społecznego statusu. Bo tak: kolarstwo dla niektórych jest golfem, czy radzeniem sobie z kryzysem wieku średniego. Ale dla innych będzie sposobem na spędzanie czasu ze znajomymi, a dla jeszcze innych pomocą w walce z depresją. Bo to chyba właśnie z tej różnorodności bierze się ten cały – jak to już któryś raz tu powtarzam – boom. Co więcej. Różnorodność będzie tylko wzrastać. 

KTO NASTĘPNY?

Żeby spróbować powróżyć z fusów i odgadnąć jaki może być profil „kolarza z przyszłości” wystarczy trochę uważniej poobserwować teraźniejszość. A najlepiej pooglądać reklamy kolarskich ciuchów. Kiedy popatrzymy na nowe kolekcje Maapa, czy Pas Normal, czy niszowego BBUC, na to jak wyglądają, ale też przede wszystkim jak są promowane i do kogo kierowane, zobaczymy, że branża rowerowa przyspiesza jak nigdy. Tatuaże, kapelusze, łańcuchy na szyi. Kolarstwo przechodzi kolejne granice. Nie tylko te w estetyce. Masowo (i stylowo) jeździ się w Azji. W Stanach ogromną popularnością cieszą się uliczne kryteria. Ich gwiazdy – często czarnoskóre – noszą się prawie jak gwiazdy hip-hopy. Oczywiście to tylko stylizacja, kolarski styl życia nigdy nie będzie masowym, ulicznym zjawiskiem. Kolarstwo nie będzie jak rapsy. Ale może je udawać. A to świetnie pokazuje jak modnym zjawiskiem właśnie się staje. I jak bardzo jest cool. 

CZY TO TYLKO MODA? CZY TO TREND, KTÓRY PRZEMINIE?

Każda moda się kiedyś kończy. Była na triathlon, była na bieganie maratonów. Ta na kolarstwo pewnie też kiedyś przeminie. Choć może też przetrwać. Niczym Wasz ulubiony kebson na mieście w środku nocy, który przetrwał modę na belgijskie frytki i rzemieślnicze lody. Na razie się tym nie martwimy. Na razie jesteśmy tutaj. Prawdopodobnie w samym środku tego szaleństwa. Olejmy to i bawmy się dobrze. A jaki jest profil współczesnego kolarza? Kim jest uczestnik tego cyrku? Tego po prostu na razie nie wiemy. Ale pewnie kiedyś się dowiemy i bardzo bym chciał kiedyś o tym napisać. Na przykład na 10-leciu Kultury Kolarskiej.


Autor: Michał Kempa

źródła: „jakie źródła mordo? Z głowy pisałem.”

(Visited 3 554 times, 1 visits today)

5 Replies to “O CO CHODZI Z TYMI LUDŹMI W LYCRACH?”

  1. KCh pisze:

    Mega dobrze się to czyta. Luźne komentarze, nienaganna polszczyzna, widać, że człowiek prosto z BB🤟

  2. K pisze:

    Czy już można mówić, że „jeździłem w lajkrze zanim stało się to modne?”

  3. Pnc pisze:

    Ale się to fajnie czytało!

  4. jedrewis pisze:

    Z punktu widzenia stolicy – kiedy mniej więcej 16 lat temu składałem swoją pierwszą szosę, wąska opona absolutnie #nikogo. Wszyscy moi koledzy i koledzy kolegów jeździli na MTB. Maratony MTB, Mazovia Czarka Zamany, o! to było coś!
    Potem nagle wybuchła moda na szosę. A skoro szosa, to i wyścigi. No, trzeba było koniecznie się ścigać (ja akurat nie). Potem znów, na zasadzie wahadła, wjechało kolarstwo romantyczne. Te kwiatki pod Garminem, luźniejsze ciuchy i takie tam.
    Aż tu nagle, rowery typu żwir. I znów, to co miało być luźnym podejściem do kolarstwa, wtłoczono (samo się wtłoczyło?) w jakiś konwenans. Efekt? Ultramaratony to nowy triatlon / półmaraton / Rzeźnik. „Jak nie jeździsz ultra, to nie mamy o czym gadać.” (na szczęście jeżdżę).
    Serio, przez to, że bawię się w to hobby dłużej niż pół życia, mam do tego trochę dystansu (nomen omen). Aż sam jestem ciekaw gdzie będziemy za 10 lat 🙂

  5. Mariusz Mazurek pisze:

    Dobrze się to czytało Panie Michale.
    Wszystkiego dobrego 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

7 + 2 =

Close Search Window