by

Na początek ustalmy jedno: nie jestem żadnym biografem Marco Pantaniego. Nie jestem specjalistą od jego życiorysu czy kariery kolarskiej. Nie będę tu ekspertem i nie zamierzam być wyrocznią. Wiem tyle, co inni. Przeczytałem książkę, parę artykułów, obejrzałem parę filmów, prześledziłem wyniki. Poniższy tekst nie jest o Pantanim. Jest o nas, czyli o kolarskich kibicach, a raczej o pewnym zjawisku, które jako kibice tworzymy. A zjawiskiem tym jest kult Marco Pantaniego. Kult, moim zdaniem, niezasłużony, choć gdzieniegdzie zrozumiały. Tekst ma być próbą skorygowania pewnego zjawiska i przyczynkiem do dyskusji. Niczym więcej. Zapraszam.

„Marco Pantani wielkim kolarzem jest!”, „Marco Pantani wielkim kolarzem był!”. Zdanie to jest jednym z podstawowych paradygmatów kolarskiego kibica. To zdanie, z którym się nie dyskutuje. O Pantanim śpiewa się we Włoszech piosenki (w Polsce też). Pantani ma swój pomnik przy Mortirolo, na cześć Pantaniego odbywają się etapy Wielkich Tourów. Gdy komentatorzy telewizyjni wzywają imię świętego Marco, nigdy nie robią tego nadaremno (bo grzech), i niemal zawsze trzęsie im się głos. Sylwester Szmyd, mimo bogatej kariery i jazdy u boku Basso, Nibaliego czy Valverde, zawsze będzie podczas wywiadu zapytany o to, jak to było jeździć z Marco Pantanim.

A teraz ważna informacja. Nie oglądałem kolarstwa w czasach Pantaniego. A raczej: nie mogłem go oglądać. Po pierwsze, ze względu na wiek: w 1994 roku miałem 6 lat, a więc i tak bym kolarstwa specjalnie nie zrozumiał. Gdy na przełomie wieków zaczynałem je oglądać (i rozumieć), Pantani był już cieniem wielkiego siebie sprzed lat.

Tyle, że już wtedy funkcjonował jako legenda. I już wtedy nie byłem w stanie tego zrozumieć. Tej jego legendarności. Byłem dzieciakiem i patrzyłem na świat jak dzieciak. Idol musiał wyglądać jak idol. Idolami dzieciaków w latach 90. byli Michael Jordan, Ronaldo (the real one), czy Roberto Carlos. Może też Mike Tyson, może Marek Citko. Każdy miał w sobie coś efektownego: dryblingi, wsady, nokauty, rzuty wolne. To rozpalało wyobraźnię. Ciężko byłoby widzieć to u kolarza. Do tego trzeba dojrzeć. Ale dziecięcy idole czarują też w inny sposób. Swoim wyglądem, stylem, monumentalnym spojrzeniem z wiszącego na ścianie plakatu. Łysy Pantani z wąsem i bandaną nie wyglądał jak idol. Wyglądał jak jeden z moich wujków po jakiejś wybitnie restrykcyjnej diecie. Moje pierwsze wspomnienia z Pantanim sięgają drugiej połowy lat 90., i długo potem nie byłem w stanie zrozumieć, że ten łysy typ z wąsem nie miał wtedy nawet 30 lat. Dzisiaj wiem już, że łysiny wśród kolarzy tamtych czasów nie były przypadkowe, podobnie jak zresztą ich wyniki. Wtedy Pantani kojarzył mi się po prostu z jakimś podstarzałym Włochem, który jeździ z innymi, dużo młodszymi kolarzami i roztacza wokół siebie aurę legendy. A ja tej legendy jako 10-latek za cholerę nie byłem w stanie zrozumieć. Tyle, że jako dziecko wystarczał mi do tego starczy wygląd włoskiego kolarza. Po latach doszły do tego nieco bardziej merytoryczne argumenty. I to nimi chciałbym się dzisiaj z Wami podzielić.

Wyniki.

Tak zwany „prime” Marco Pantaniego to lata 1994–1998. Tak. To raptem 5 sezonów. W tym jeden stracony z powodu kontuzji. Pantani liczył się podczas największych wyścigów w 4 sezonach. W Wielkich Tourach zwyciężył 2 razy (w jednym sezonie!), a na podium stawał łącznie 5 razy. Wygrał łącznie 16 etapów Touru i Giro. Ma brąz MŚ, ale nie wygrał żadnego monumentu, ani innego większego klasyku poza granicami Włoch. Pantani miał świetne wyniki jak na 4 sezony, ale gdyby popatrzeć na całokształt kariery, to jego palmares wydaje się skromniejsze od Vincenzo Nibaliego. A czy Nibali otaczany jest aż takim kultem? Czyli stawia mu się kapliczki w Alpach? No właśnie. Celowo podałem tu zresztą przykład innego włoskiego kolarza, bo porównując same wyniki, to Pantaniego można by przecież stawiać gdzieś obok kolarzy typu Cadel Evans (został mistrzem świata), a już Alberto Contador wyraźnie Włocha swoimi osiągnięciami dystansuje. Celowo nie podaję tu przykładu Jana Ullricha, bo do Niemca jeszcze tu wrócimy. Podsumowując: Pantani był świetnym kolarzem, ale nie był jedyny, wyjątkowy i samymi wynikami nie obroniłby swojej legendy. Jedynym, co wyraźnie wyróżnia go spośród panteonu innych kolarskich gwiazd, jest dublet Giro-Tour w 1998 roku. To fakt. Ale faktem jest też, że czasy, w jakich ten wynik osiągnął (podobnie jak resztę swoich sukcesów), budzą dziś co najmniej wątpliwości. No właśnie, przejdźmy do wątpliwości.

Doping.

Nie będę się tu specjalnie rozwodził. Marco Pantani jeździł na dopingu. Jego największe sukcesy osiągane były pod wpływem nielegalnych substancji. Część z nich była niewykrywalna. Część była wtedy całkowicie legalna, choć dziś uważanych bez wątpienia za doping. Mamy wystarczająco dużo dowodów, źródeł i relacji, by wiedzieć, że Pantani nie był czysty, podobnie jak całe ówczesne kolarstwo. Dla niektórych to podstawowy argument rozgrzeszającym. „Bo brali wszyscy”. No i co, że brali? Traktujmy ten sport poważnie, błagam. Nie będę się rozwodził nad tym, jaki wpływ może mieć doping na poszczególnego kolarza, że na jednego zadziała bardziej, na innego mniej. Że tamten miał więcej talentu, a ten więcej dopingu, że to się wyrównało, albo nie. Wybaczcie: na doping trzeba patrzeć pryncypialnie. Dopingowicz to oszust. Jeden będzie oszustem większym, inny mniejszym. Jeden chciał, innego zmusiło życie, jeden robił to cynicznie, inny miał wyrzuty sumienia. Ale to ciągle oszust. Jak kradniesz, a wszyscy Twoi sąsiedzi kradną więcej od Ciebie, to jednak dalej jesteś złodziejem. Pantani z pewnością nie był Armstrongiem, jeśli chodzi o doping, ale robienie z niego ofiary jest po prostu głupie i naiwne. Po to mamy rozum, żeby oddzielać fakty od mitów. Może rozumieć płaczącą za synem matkę Pantaniego, ale nie możemy wierzyć w jej fantasmagorie o tym, że Marco zabiła mafia. Zabił go nałóg.

Nałóg.

Marco Pantani był dopingowiczem. Był też kokainistą i seksoholikiem. I to znowu są fakty, z którymi nie ma po co polemizować. Zresztą nawet wyznawcy Marco tego nie robią. Robią coś znacznie gorszego. Romantyzują nałóg Pantaniego. W ich oczach Marco Pantani jest zaszczutą przez zły system ofiarą, która z bezsilności spróbowała kokainy, nikt jej nie pomógł, a potem nie dało się już z tego wygrzebać. Tu już nawet nie chodzi o Pantaniego. Tu chodzi o całe mnóstwo ludzi, którzy mogą zmagać się z przeróżnymi nałogami. Dostają dwa komunikaty. Pierwszy: rozumiemy Cię. Jesteś ofiarą, masz prawo do słabości, wszyscy źli, Ty dobry. Drugi: jeśli poza nałogiem osiągałeś sukcesy, to i tak na koniec możesz pozostać legendą. Nie jestem specjalistą z zakresu leczenia uzależnień. Ale wydaje się, że usprawiedliwianie tego, jakie życie poza kolarstwem prowadził Marco Pantani, przynosi niestety więcej szkód niż dobrego. Owszem, wielkim wybaczamy więcej. To prawda. Ale jak wielkim?

To nie był Maradona.

Życie Diego Armando Maradony to świetny przykład, do którego można porównać biografię Pantaniego. Jeden i drugi był na szczycie i to obaj we Włoszech. Jeden i drugi pochodził z biednej rodziny, a do tego obaj byli prostymi chłopakami, których w młodym wieku przygniotła sława i sukcesy, jakie odnosili. Maradona dalej jest na ustach wszystkich. Nikt nie postuluje (łącznie ze mną), by burzyć pomniki boskiego Diego. Dlaczego? Bo w przeciwieństwie do Pantaniego, Maradona rzeczywiście był jednym z dwóch, może trzech, a dzisiaj pewnie powiedzielibyśmy, że może jednym z czterech największych piłkarzy w dziejach. Stały za nim sukcesy, które odnosił przez dobrą dekadę. Mit Maradony jest odzwierciedlony w jego wynikach. W przypadku Pantaniego jest to co najmniej wątpliwe. Osiągał wielkie sukcesy i robił to efektownie, jak mało kto. Ale taki Tadej Pogacar ma w wieku 25 lat palmares bijące Pantaniego na głowę. No i nie ma póki co żadnej afery dopingowej w CV.

Przypadek Jana Ullricha.

O ile Maradona jest przypadkiem bezgranicznego kultu, który ma swoje uzasadnienie, to jeden z rywali Pantaniego – Jan Ullrich – jest całkiem inną historią. Niemca się nie czci. Choć w Niemczech był gwiazdą, zarabiał wielkie pieniądze, to był przez większość kariery krytykowany i kojarzony z rozczarowaniem niż z sukcesami. A tych miał przecież o wiele więcej niż Pantani. I to on realnie mógłby się czuć „ofiarą”. Gdyby Lance Armstrong się nie urodził (bo po EPO sięgnąłby z pewnością), to Ullrich byłby triumfatorem 6 Tour de France. W zanadrzu ma jeszcze Vueltę i olimpijskie złoto. Czasy, w jakich jeździł, sprawiły jednak, że zostanie zapamiętany jako otyły, wiecznie drugi i pozbawiony charyzmy facet z Niemiec Wschodnich, którego kolarska emerytura od tej Pantaniego różniła się tylko tym, że był bardziej oporny na śmiertelne dawki kokainy. Dziś mimo to nie stawia się Ullrichowi pomników, nie buduje kapliczek, nie śpiewa się o nim rockowych ballad. Dlaczego? Pewnie z wielu względów. I pewnie też dlatego, że Niemcy to nie Włosi.

Zostawmy to Włochom.

No właśnie. Na wstępie napisałem, że osobiście nie byłem świadkiem sukcesów czy w ogóle jazdy Pantaniego w jego najlepszych czasach ze względu na mój wiek. Ktoś pewnie teraz może się oburzyć i krzyknąć: no właśnie, gówniarzu! Co Ty wiesz o Pantanim?! Przecież my kiedyś…

No właśnie. Wy kiedyś też g•wno widzieliście. Cały bowiem problem z karierą Pantaniego i jego odbiorem w Polsce jest taki, że prawie nikt jej nie widział. Nie było bowiem transmisji telewizyjnych z tych wyścigów. Cały przekaz opierał się na artykułach w prasie, czasem na zagranicznych transmisjach. Owszem: z pewnością są w Polsce ludzie, którzy jeździli na Giro. Regularnie oglądali zagraniczne telewizje. Czytali zagraniczną prasę. Ale to zapaleńcy. To wąska grupa, która jest znacznie mniejsza od tej, która do dziś przyjmuje jako swoją religię pantanizmu. Kariera Pantaniego to mit, to legenda, którą bezkrytycznie przyjmujemy. Po co? Bo to fajne, atrakcyjne. Potrzebujemy herosów. Ale to sztuczna religia. Nie przekazywana z dziada, pradziada. Przyjmujemy ją, bo widzimy, jak fajnie bawią się przy niej Włosi. Tylko, że Włosi to Włosi. Oni mają do tego prawo. Oni na serio oglądali te wyścigi, i to oni przeżywali dzięki Pantaniemu emocje i teraz tworzą bezgraniczny kult. Ale nawet jeśli Pantani był oszustem, to emocje Włochów były prawdziwe. Mają prawo celebrować je do dziś. Z nami jest inaczej. Dla nas Pantani jest obcą opowieścią. To są obce emocje, których nie przeżywaliśmy. Po to mamy rozum, by te emocje zatrzymać na zimno, wybrać kogo chcemy czcić, i czyj kult pielęgnować. Poszukajmy swoich świętych.

(Visited 576 times, 1 visits today)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

7 + trzy =

Close Search Window