Sezon 2024 Tadej Pogačar zaczął jako jeden z wielkiej czwórki. Potem był jednym z dwóch. Od połowy lipca został sam. Jako bezsprzecznie najlepszy kolarz na świecie. A zanim już tylko przepaść. Ale czy napewno? I czy to dobrze dla kolarstwa?
Krótka lekcja nieodległej historii.
Jest lipiec 2003 roku. Mam 15 lat i od paru dni codziennie zasiadam przed telewizorem, by z fascynacją oglądać kolarstwo. Sport, który do tej pory kojarzył mi się głównie z nudą i którego raczej w telewizji unikałem jak tylko mogłem. Sporadycznie interesowałem sie wynikami Polaków, parę miesięcy wcześniej oglądałem ekipę CCC walcząca w Giro. Ale umówmy się: kolarstwo to w żadnym wypadku nie była moja pasja. Zaczęła nią być właśnie w lipcu. Podczas Tour de France 2003, murowany faworyt i już wtedy żywa legenda Lance Armstrong odpiera ataki Jana Ullricha i rzutem na taśmę wygrywa wyścig. Mniejsza o ocenę Armstronga, czy UIlricha. Nie jest to też w żaden sposób próba rzucenia podejrzeń dopingowych wobec głównego bohatera tego tekstu. Nie o takie nawiązania tu chodzi. Chodzi o coś zupełnie innego. Otóż po latach zrozumiałem co pozwoliło mi się zakochać w oglądaniu wyścigów i jednocześnie co sprawiało, że tak wiele osób kolarstwo po prostu nudziło. Otóż Tour de France 2003 było jak na tamte czasy wyjątkowe z jednego prostego powodu. W Tour de France 2003 istniało zjawisko dość powszechnie znane jako RYWALIZACJA. Do końca nie było wiadomo, kto ten wyścig wygra. Czyli dokładne przeciwieństwo tego co działo się w tym wyścigu zarówno w edycjach poprzednim jak i kolejnych. Lance Armstrong od 1999 do 2005 roku dominował i wygrywał jak chciał. Tour de France stawało sie przewidywalne i nudne. Wyścig w zasadzie kończył się, w momencie gdy w okolicach drugiego tygodnia największy konkurent Armstronga (zwykle Ullrich) odpadał gdzieś w górach, ponosił stratę, której już nie był w stanie odrobić. Takie kolarstwo nie było przyciągać nowych widzów, bo było kolarstwem nudnym. Oczywiście jest to w pewnym sensie uproszczeniem, bo mówimy tu o samym Tour de France, ale umówmy się: to od Touru zaczyna się oglądanie kolarstwa. To Tour jest progiem wejścia, a nie – z całym szacunkiem Walońska Strzała, czy inna Lombardia. Klasyki, monumenty, bruki są wspaniałe, ale to od atrakcyjności walki i żółtą koszulkę w największej mierze zależy popularność i kształt kolarstwa. Po erze Armstronga pojawiło sie co prawda sporo nieprzewidywalności i emocji, ale były one związane głównie z wynikami antydopingowych testów, a nie samą rywalizacja. Trzeba jednak przyznać, że w latach 2005-2011 ciężko było wskazać zwycięzcę wyścigu jeszcze przed wyścigiem. Po wyścigu zresztą też. W „czystych czasach” nudną dominację z czasów Armstronga powtórzyło z kolei Team Sky/Ineos betonując wyścig na niemal dekadę.
Kolarstwo z trudem, ale przeżyło Armstronga. Nie tylko jego dominację, ale przede wszystkim jego kłamstwa i oszustwa. Przeżyło też nudę Teamu Sky. Jest listopad 2024. Kolarstwo żyje. Ma się świetnie. Ale czy jest bezpieczne?
Dominacja jakiej nie było.
Dominacja Pogačara w sezonie 2024 to rzecz bez precedensu w najnowszej historii kolarstwa. Zostawmy czasy Mercxa. To był inny sport i inne czasy. To co wyczyniał w tym roku Słoweniec nie miało żadnego odpowiednika w postaci jazdy Armstronga, Contadora, czy Induraina. Nikt, po prostu nikt przed nim nie wygrywał tak bezczelnie, tak łatwo, na tak wielu różnych frontach. Armstrong bił rywali podczas Tour de France, ale przecież nawet nie próbował liczyć się klasykach, czy nawet tygodniówkach. Przez całą karierę nie potrafił nawet wygrać
Amstel Gold Race mimo paru miejsc w czołówce. Raz udało się na Walońskiej Strzale. Parę sukcesów w przygotowawczym Douphine. Tyle. Sezon kończył w lipcu. Contador był chimeryczny, wygrywał, ale płacił za szaleństwa na trasie. Nie wygrał żadnego monumentu. O wszechstronności Induraina też nie ma się co rozpisywać, bo jej nie było. Stephen Roche wygrał owszem Giro, Tour i Mistrzostwa Świata, ale to był jego sezon życia. Ani wcześniej, ani potem do takich wyników się już nie zbliżył.
Pogačar jest na topie od 4 lat. Ile przed nim? Niewiadomo. Wiadomo, że gdyby dziś skończył karierę to już byłby jednym z najwybitniejszym kolarzy w historii. Same wyniki to jedno. Styl Słoweńca zasługuje zaś na osobny rozdział tej opowieści. Atakuje na kilkadziesiąt kilometrów do mety. Uśmiecha się, pozdrawia kibiców, nie patrzy na pomiar mocy. Jakby taktyka, drużyna, czy najnowocześniejszy sprzęt nie były mu potrzebne. Pogačar pluje w twarz ostatnim 40 latom kolarstwa. Na palcach jednej ręki można wymienić kolarze, którzy w tym czasie rywalizowali z powodzeniem i w wiosennych klasykach jak i w Wielkich Tourach. Nibali? Vinokurov? Valverde? Tyle, że z tej trójki tylko jednemu udało się wygrać Tour de France. Raz. Zasada byla prosta: albo Wielkie Toury albo klasyki. Szczyt formy na lipiec, a reszta jest tylko etapem przygotowań. Pogacara jednak nie obowiązują żadne reguły. Jeździ i wygrywa jak chce. Przez cały rok. To on ustala reguły. Nowe reguły.
Co nam grozi?
No właśnie. Na horyzoncie tej wspaniałej opowieści pojawiają się chmury. Czy po 20 latach nie wracamy właśnie do punkty wyjścia? Do dominacji jednego kolarza? Co więcej. W przeciwieństwie do ery Armstronga dominacja Pogačara jest – jak jego jazda – bardziej uniwersalna. I trwa przez cały rok. O ile Armstrong mógł sobie zabetonować Tour to wiosną rywalizacja trwała w najlepsze. Pogačar zabija ją wszędzie. Tegoroczne Strade Bianche było najnudniejszym wyścigiem od lat. Wyścig skończył się 80 km przed metą. Tadej zaatakował, a rywale w zasadzie nawet nie próbowali go gonić. Lombardii nie oglądam już od paru sezonów. Wiem kto wygra. Jeżeli kolarstwo ma się uratować przed nudą przewidywalności to musi szybko znaleźć dla Słoweńca godnego rywala. Choć w zasadzie już tych rywali znalazło.
Tadej vs. Jonas
Jonas Vingegaard jest dla Tadeja Pogačara przeciwnikiem idealnym. Ciężko o większe przeciwieństwo Słoweńca niż Duńczyk. To nie jest rywalizacja dwóch zawodników na trasie. To wojna kolarskich światów. Nawet jeśli w tym sezonie trwała ledwie kilka dni, po których pozbyliśmy się wątpliwości, że to Pogačar jest górą.
Jonas Vingegaard. Kolarz bez twarzy, bez emocji. Bez uśmiechu. Bez niepotrzebnych, acz spektakularnych ataków na wiele kilometrów do mety. Jakby wzgardzał emocjami tłumu wokół trasy. Interesuje go tylko wygrana. Być może Vingegaard ma mniejszy talent od Pogačara. Ale nadrabia wszystkim czym może: drużyną, sprzętem, profesjonalizmem, wyrachowaniem i taktyką. Kolarski technokrata. I nawet jeśli ktoś nazwie go nudziarzem, to jedno trzeba mu przyznać: jego rywalizacja z Pogačarem to najciekawsza rzecz jaka przydarzyła się kolarstwu od lat.
Tak naprawdę zaczęło się jeszcze w roku 2021. Pogačar wygrał wtedy Wielką Pętlę z dużą przewagą i wydawało się, że zmiażdżył rywali zaczyna okres niepodzielnego panowania w Wielkich Tourach. Vingegaard był jednak rewelacją imprezy zajmując drugie miejsce. Wyraźnie przegrał z Pogačarem w generalce, ale wyścig zaczynał przecież jako pomocnik Primoza Roglica. Blisko też jedynym, który w kluczowym momencie podjazdy na Mont Ventoux urwał Pogačara z koła. Trwało to chwilę, ale było zapowiedzią tego co miało czekać nas w latach kolejnych.
Vingegaard dwukrotnie utarł nosa Słoweńcowi. Wygrał z nim dwukrotnie w najważniejszym wyścigu świata. Jako jedyny znalazł na niego sposób. Pozwlał mu wyszaleć się w innych wyścigach, ale w tym największym to on był górą. Sezon 2024 miał być kolejną szansą na rewanż dla Pogačara. Historia nabiera dramaturgii gdy Duńczyk upada i odnosi fatalną kontuzję na trasie Wyścigu Dookoła Kraju Basków. Po ekspresowej i cudownej niemal rehabilitacji wraca na trasę Tour. Jego forma jest zagadką. Wszyscy ostrzą sobie zęby na pojedynek z Pogačarem.
Apogeum następuje 10 lipca na mecie etapu w Lioran. Vingegaard pokonuje kryzys, dogania Pogačara na podjedzie i ogrywa na finiszu wygrywając po raz pierwszy od upadku w Kraju Basków. Na mecie płacze jak jeszcze nigdy. Zapowiada się fascynujące rozgrywka w Pirenejach. Jonas wraca do gry. Znowu będą się „ciąć” jak w dwóch poprzednich sezonach. Kolarstwo ma się wspaniale. Tyle, że wszystko kończy się parę dni później. W Pirenejach Słoweniec dystansuje rywala na kolejnych etapach. Cudu nie było: Vingegaard wrócił do żywych po kontuzji, ale nie na tyle, by pokonać Słoweńca. Mistrz jest tylko jeden. Tadej Pogačar wygrał Giro i wygrywa Tour de France. Panuje niepodzielnie.
Kolarstwo to sport pełen paradoksów. Jednym z nich jest to, że nudny i wyrachowany Vingegaard pozwala Pogačarowi stworzyć arcyciekawe i nieprzewidywalne widowiskowo. Sam Pogačar, choć jeżdżący jak szaleniec, tworzy widowisko przewidywalne do bólu, w którym wątpliwości kończą się na pytaniu o to na którym kilometrze zaatakuje po kolejną wygraną.
Nie lekceważ Remco.
Rywalizacja Pogačara z Evenepoelem jest o tyle ciekawa, że w zasadzie jej nie ma. Belg i Słoweniec do zawodowego peletonu wchodzą z przytyłem w roku 2019. Przyszłością kolarstwa ma być na długie lata ma być wówczas niewiele od nich starszy Egan Bernal. Tadej i Remco to młode wilki i dwa najgorętsze nazwisko na rynku. W swoim pierwszym roku robią rzeczy, który kolarze w ich wieku robić nie powinny: Remco wygrywa w wieku 19 lat Clasica San Sebastian. Tadej mając lat 21 staje na podium Vuelty. Kibice krzyczą znowu „Nowy Mercx” i trzeba oddać, że wówczas kierują te słowa raczej do Belga niż Słoweńca. Wydaje się, że zaczyna się wielka, wieloletnia rywalizacja dwóch megatalentów. Tyle, że drogi Evenepoela i Pogacara zaczynają się dziwnie rozchodzić. Z pewnością wynika to nieco innej charakterystyki tych kolarze, ale pojawia się też sporo pecha i tak oto przez lat Pogačar i Evenepoel zamiast ze sobą rywalizować najzwyczajniej się ze sobą mijają. Kiedy Evenepoel jedzie na Giro, nie ma tam Pogačara. Gdy Pogačar wygrywa Tour de France, nie startuje na nim Remco. Ten sam Remco miażdży rywali na Liege-Bastogne-Liege i zostaje Mistrzem Świata i Mistrzem Olimpijskim, wygrywa Vueltę, podczas gdy Pogačar albo leczy kontuzje, albo ma inne plany, albo dołki formy. Remco z kolei nie walczy z Tadejem ani na trasie Touru, ani Mediolan-San Remo, ani Liege-Bastogne-Liege. Tak jakby się umówili, że dzielą łupy na pół i nie będą wchodzić sobie w drogę. Oczywiście: kiedy do starć już dochodziło zwykle górą był Słoweniec. Jego palmares, zwłaszcza w Wielkich Tourach jest znacznie pokaźniejsze. To nie podlega dyskusji: Pogačar jest dziś kolarzem mocniejszym i poza jazdą na czas wygrywa z Evenepoelem w każdej kolarskiej specjalności. Ale czy zawsze musi tak być?
Mają lat 18 Remco zdemolował rywali na trasie Mistrzostw Świata w Innsbruck. Wygrał i ze startu wspólnego i czasówkę. Pogačar będąc jego rówieśnikiem w Katarze (na płaskiej trasie) był 50. W czasówce nie wystartował.
W wieku 19 lat Evenepoel wygrał Clasica San Sebastian. W tym samym wieku Pogačar zajął 5 miejsce w młodzieżowym wyścigu Kurierów Karpackich przegrywając miedzy innymi z Patrykiem Małeckim.
Mając lat 20 Evenepoel wygrał w sezonie każdy wyścig tygodniowy w jakim wystartował. Pogačar mając lat 20 był już najlepszym na świecie młodzieżowcom wygrywając Tour de l’Avenir, ale w dorosłym peletonie sukcesem było 4. miejsce w Wyścigu Dookoła Słowenii.
Tak, tak. Wiem. To nudna wyliczanka i wiadomo, że w którymś momencie kariera Pogačara wystrzeliwuje jak z katapulty (Tour de France 2020) a kariera Remco przestaje rosnąć. Ok. Pogacar jest dziś bezsprzecznie bardziej utytułowanym kolarzem niż Evenepoel. Ale. Ale czy dzisiejszy Evenepoel jesr bezsprzecznie gorszym kolarzem niż Pogačar sprzed dwóch lat? No właśnie. W dziedzinie Wielkich Tourów owszem – Pogi w wieku 24 lat jako 2-krotny zwycięzca Tour de Franca wygrywa z Remco. Ale już biorąc pod uwagę wyniki w klasykach wygląda to zupełnie inaczej. Sukcesy takie jak złoto Igrzysk (podwójne), Mistrzostwo Świata (też podwójne) Remco osiąga szybciej niż Tadej. Kto wie jak będzie wygladało jego Palmares za 2 lata? Różnica pomiędzy tymi kolarzami nie polega tylko na tym, że Remco nadaje się bardziej do klasyków niż do jazdy w górach. Polega też na tym, że 2 lata młodszy Belg ciągle się rozwija i stać go na duży progres w ciągu kolejnych sezonów. U Pogačar będzie o to znacznie trudniej. A jeśli Evenepoel zmieni kiedyś drużynę na taką, która w większym stopni koncentruje się na Grand Tourach może nas czekać fantastyczna rywalizacja o żółtą koszulkę. I miano „nowego Mercxa” przy okazji.
Co zostało?
Poza Remco i Jonasem Tadej Pogačar ma jeszcze jednego rywala. A w zasadzie rywalkę. Historię. To z nią może toczyć równie ciekawe boje, jeśli rywale zawiodą. Co sezon pobija kolejne rekordy i z pewnością z wieloma będzie jeszcze chciał się zmierzyć. Czego brakuje w już i tak imponującym palmares Słoweńca? Niewiele. Najbardzej zmotywowany wydaje się być do walki o wygraną w Milano-San Remo. Dwukrotnie był blisko. Paryż-Roubaix to póki co pieśń przyszłości, pewnie wymagająca pewnych zmian w przygotowaniach Słoweńca. Ale to też w żadnym razie nie jest scenariusz science fiction. Podobnie jak wygranie 3 Wielkich Tourów w jednym sezonie. Co więcej. Jestem pewien, że już w tym sezonie Pogačar mógł to zrobić. Złoto Igrzysk? Z pewnością będzie się chciał o nie pokusić już w Los Angeles. 6 wygranych w Tour de France? Zostało mu jeszcze trzy. Powiedzmy siebie jasno: Tadej Pogačar może przed trzydziestką wygrać w kolarstwie wszystko.
Doping.
Tak, to kolejne nawiązanie do Armstronga. Dominacja Pogačara ma swój jeden negatywny aspekt poprzez nudę na wyścigach. Ale może mieć też drugi. Kiedy nie możesz z kimś wygrać i wiesz, że ktoś gra nieuczciwie to prędzej czy później sam zaczynasz tak grać. Taka była niemal każda dopingowa historia minionej EPOki. Ówczesny peleton byłby znacznie czystszy, gdyby miał pewność, że Lance Armstrong był czysty.
Pytania o doping Pogačara nie są prowokacyjne. To nie jest szukanie sensancji na siłę. Pytanie o doping to po prostu element kolarskiego świata i nia ma się tu na co obrażać. Ten sport sam sobie na to zapracował i póki co ciągle musi sobie z tym jakoś radzić. Z jednej strony mamy zatem niespotykaną wcześniej dominacje i kolarza bedącego póki co poza zasięgiem rywali. W dodatku otoczonego co najmniej „podejrzanymi” typami w postaci Matxina Fernandeza, czy Mauro Gianettiego. W tle petrodolary. Z drugiej strony: nie ma choćby CIENIA dowodu na oszustwa Pogacara. Broniłem Jonasa, który przecież mimo wszystko działał według sprawdzonych reguł (szczyt fo a rmy na lipiec, bez fajerwerków na klasyki), będę bronił też Tadeja. Ale wobec każdego dominatora należny stosować prostą i sprawdzoną zasadę: ufaj, ale sprawdzaj. Zatem ufajmy: Pogačarowi i tym, którzy go sprawdzają.
Jest bliżej niż nam się wydaje.
Wyobraźmy sobie teraz, że ledwie kilka spraw w tym sezonie potoczyłoby się inaczej. Delikatnie inaczej.
Po pierwsze 4 kwietnia podczas Wyścigu Dookoła Basków wszyscy kolarze bez żadnej kraksy dojeżdżają do mety. Jonas Vingegaard – mocny na początku jak jeszcze nigdy w karierze – ze wsparcie drużyny (którą również omijają kraksy) jest w pełni sił na Tour. Jak rozstrzygnąłby się wyścig? Nawet jeśli po myśli Pogačara to z pewnością, byłby bardziej wyrównany.
Druga rzecz: mistrzostwa świata. Wyobraźmy sobie, że w UCI coś się pomieszało i ścigamy się po trasie jak w Glasgow w 2023. Znowu wygrywa ktoś pokroju Mathieu van der Poela. Pogačar kończy sezon jako najlepszy kolarz, ale czy dominator? No właśnie. Oczywiście Pogačar był najlepszy i tyle. Tyle, że przedstawiona powyżej misterna konstrukcja „what if” pokazuje, że wcale nie był nieosiągalny. Bo ma z kim przegrać i ma gdzie przegrać. Do boju chłopaki. Bijcie mistrza! Ratujcie kolarstwo!
Last modified: 17/11/2024