by

Zazwyczaj o postaciach takich, jak ona mówi się, że „nie trzeba ich przedstawiać”. Ten przypadek jest jednak inny. Bogumiła Matusiak, bo o niej mowa, błyszczała na światowych szosach na długo przed tym, gdy usłyszano o talencie Katarzyny Niewiadomej. Etap Tour de France wygrała, gdy gwiazda Caynon//SRAM nie miała nawet jeszcze pięciu lat. W dorobku ma… 25 tytułów mistrzyni Polski. A mimo to jej historia pozostaje szerzej nieznana.

Tytułuje się Panią często jako legendę polskiego kolarstwa. 25 złotych medali mistrzostw Polski, udział w IO, wiele występów w mistrzostwach świata, aż w końcu Tour de France. Faktycznie, taką legendą się Pani czuje?

Był taki czas, że odczuwałam w sobie głód zwycięstwa i niedosyt, że nie wszystko co zaplanowałam udało mi się osiągnąć. Po latach, gdy myślę sobie o „moim” kolarstwie staram się pamiętać te dobre momenty i być dumną z tego co osiągnęłam. Miło mi, że tytułuje się mnie jako „legendę polskiego kolarstwa”. W takich chwilach czuję, że mój trud nie poszedł na marne. Początki są zwykle bardzo trudne. Tak naprawdę, wraz z moim trenerem, Markiem Wojną byliśmy prekursorami kolarstwa kobiecego w Polsce.


Lata Pani kariery to chyba okres, kiedy kolarstwo kobiet nie było tak popularne, jak obecnie, nawet w ujęciu globalnym. Wiem, że jest Pani na bieżąco z tym, co się dzieje, więc proszę powiedzieć – jak wiele się zmieniło?

Zacznę od polskiego kolarstwa, które, mam wrażenie, w sferze klubowej do przodu niestety nie poszło. Prosty przykład: mamy teraz okazję organizować wyścig po ziemi łódzkiej. Z tego, co mi przekazano, na starcie pojawi się bardzo mało kobiet. Niestety, nie widzę większego zainteresowania u nas tą dyscypliną sportu. Ten problem istnieje od lat.

W popularyzację kobiecego kolarstwa należałoby włączyć media. Mistrzostwa Polski przed laty nie były transmitowane, a dziś… jest podobnie. Szkoda, bo właśnie od tego należałoby zacząć. Może to postawiłoby je na nogi? Wiadomo, kiedy sport jest bardziej medialny, pojawiają się sponsorzy a
do klubów zapisuje się więcej młodzieży.

W świecie natomiast widać znaczącą zmianę. Rozmawiałam niedawno z Małgorzatą Jasińską (dyrektorka sportowa ekipy Lifeplus-Wahoo – przyp.red.) i wiem, że kobiecy peleton nie jest już tym peletonem, w którym ja się ścigałam. Chodzi mi głównie o względy finansowe. Dziewczyny zarabiają na dobrym poziomie. Nie muszą się martwić o to, czy będą miały pieniądze po zakończeniu kariery. U nas, z tego co wiem, jest poprawa jeżeli chodzi o finanse, ale niestety niewielka i dotyczy jednostek.

Skoro jesteśmy przy finansach – jak to było za pani czasów?

Czasy tamte a obecne to przepaść. Pochodzę z biednego klubu, który dostawał niewielkie pieniądze na kolarstwo. Kiedy pojawiły się dobre wyniki i pomysł na starty poza Polską, koszty pokrywaliśmy ze środków własnych. To co zarobiliśmy zaraz inwestowaliśmy w sprzęt, zgrupowania czy odżywki. Szukaliśmy pieniędzy Pomagali ludzie dobrej woli, którzy widzieli moją pasję do kolarstwa. Teraz miałam okazję rozmawiać z mamą Agnieszki Skalniak-Sójki i jest dużo, dużo łatwiej.

Pozyskanie pieniędzy było w tamtych czasach bardzo trudne i niejednokrotnie moje starty stały pod znakiem zapytania. Czasami przypadek sprawiał, że jednak udało nam się zorganizować pieniądze i jechać na wyścigi zagraniczne. Porównując sobie przygotowania obecnych zawodniczek, które mogą w stu procentach skupić się na kolarstwie, tym bardziej doceniam swoje starty na mistrzostwach świata czy w Tour de France. Mogę się tylko zastanawiać, co moglibyśmy osiągnąć, gdybym mogła poświęcić się kolarstwu całkowicie. Tego już niestety się nie dowiemy.

Rozmawiamy między innymi dlatego, że jesteśmy w wirze kobiecego Tour de France. Pani przed laty stawała na etapowym podium, ma też na koncie jedno zwycięstwo, w dodatku niezwykle imponujące – po 70-kilometrowej, samotnej ucieczce. Jak trafiła Pani do tego wielkiego świata?

Pierwszy Tour de France pojechałam w barwach polskiego zespołu Solo Bogo Szczecin. To był rok 1996 i taki start całe polskie kobiece kolarstwo widziało jako szansę na rozwój. Niestety, okazało się, że był to jedyny start polskiej kobiecej grupy na tej imprezie. W kolejnych latach dostawałam szansę na start w Tour de France od drużyn po dobrych występach poza Polską, na przykład w Niemczech. Po dobrych wynikach propozycje przychodziły same. Chociaż często było w nich dużo przypadku.

Kiedyś miała miejsce nietypowa sytuacja: startowałam w wyścigu Thuringen w Niemczech. Jechało mi się tam kiepsko, dlatego byliśmy z trenerem bardzo zdziwieni, gdy po jego zakończeniu podszedł do nas dyrektor sportowy szwajcarskiej drużyny i zaproponował start w Tour de France. Byłam załamana, myślałam: „Ja na Thuringenie sobie nie radzę, więc jak poradzę sobie tam?” Miałam pół godziny na to, żeby podjąć decyzję. Takie wyzwanie, w takim momencie… Ale zdecydowałam się jechać i po kryzysie nie było śladu. We Francji jechało mi się znacznie lepiej. To właśnie wtedy była ta edycja wyścigu, w której osiągnęłam najwyższe miejsce w generalce. Trzeba wykorzystywać szanse, które daje nam los.

Teraz mam satysfakcję, oglądając Tour w telewizji, patrząc na te wszystkie miejscowości, podjazdy z czasów, kiedy ja startowałam i zastanawiam się jak udało się pokonać te podjazdy.

Mówi się, że w tym roku mamy „drugą” edycję kobiecego Tour de France, ale przecież kobiety ścigają się w „Wielkiej Pętli” od lat. Nie widzi Pani niespójności?

Za moich czasów zawodniczki miały do pokonania 14, 16 a nawet 17 etapów. Teraz jest ich osiem. Wracając pamięcią – w 1996 roku było do pokonania 14 odcinków, a łącznie ponad 1200 kilometrów. W kolejnych latach nawet do a1500 km. Wszyscy się fascynują obecnym Tourem, a „nasz” wyścig był podwójnie ciężki. Wiele było gór… chyba zostaje nam poczekać, aż to będzie Tour jak za dawnych lat.

Prócz liczby etapów i poziomu ich trudności różnicą jest nazwa, wtedy określano Tour jako „Grande Boucle” czyli „Wielka pętla” Wszyscy wiedzieli, o co chodzi, ale Tour de France było nazwą zastrzeżoną dla kolarstwa męskiego.
Bardzo zależy mi na tym, żeby pamięć o nim przetrwała. Tym bardziej doceniam Pana zainteresowanie i dziękuję, że mogę podzielić się z czytelnikami moją historią. Nie chcę, żeby ktoś zabierał te wspomnienia, bo tylko tyle mi z tego kolarstwa zostało.

Do tego pojawiła się w nim Pani jako zawodniczka z kraju, który na mapie kobiecego kolarstwa praktycznie nie istniał.

Miałam to szczęście, że trafiłam na bardzo dobrego trenera, Marka Wojnę. Był wielkim fanem kolarstwa, niesamowitym człowiekiem. Trenerem, masażystą, osobiście planował starty… To jego pomysłem było, żebyśmy ruszyli w świat. Kiedy w Polsce udało się wygrać już wszystko, powiedział: „Słuchaj, zobaczymy, co będzie dalej” i… ruszyliśmy w świat. Często startowałam w koszulce mistrzyni Polski i tak byłam tam czyli na Zachodzie odbierana.

Czeka Pani na popisy Polek w trakcie tegorocznej edycji?

Bardzo kibicuję Kasi Niewiadomej. Teraz będzie miała 28 lat, ja miałam 28 lat kiedy wygrałam etap. Jej życzę wygrania całego wyścigu, bo już była blisko w tamtym roku. Jedzie też Aga Skalniak-Sójka, którą znam osobiście i miałam okazję z nią trenować. Ciekawa jestem, jak pojedzie Marta Lach, Kaja Rysz… Wszystkim życzę powodzenia i czekam na ich sukcesy.

(Visited 433 times, 1 visits today)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

1 + pięć =

Close Search Window